Carlo Acutis to dziś uwielbiany przez młodych i nie tylko, rozkochany w Eucharystii nastolatek z Włoch. Jego ziemskie życie, to nie tylko pozytywne chwile w drodze do świętości, to także cierpienie i ból spowodowane ciężką chorobą. Carlo zmarł w młodym wieku, jak wyglądały jego ostatnie dni na ziemi?
Artykuł zawiera fragment z nowej książki z obszernymi fragmentami zapisków Carla: „Carlo Acutis. Jest ogień!” wyd. eSPe.
Przed wejściem do kliniki dwie pielęgniarki natychmiast podbiegły, aby pomóc w transporcie Carla. Profesor uprzedził lekarzy o ich przybyciu. Poprosił też o konsultację ordynatora z oddziału hematologii dziecięcej. Hematolog natychmiast wziął Carla na badania. Personel szpitala otoczył rodziców chłopca życzliwą troską, gdy z niecierpliwością czekali na ich wyniki.
Po kilku godzinach lekarz wszedł do pokoju Carla i ogłosił straszną diagnozę: „Carlo bez żadnych wątpliwości cierpi na ostrą białaczkę typu M3, czyli białaczkę promielocytową”. Wyjaśnił, że jest to podstępna choroba, która długo nie daje objawów. Nie jest dziedziczna. Charakteryzuje się rozrostem promielocytów, a więc nieprawidłowych prekursorów białych krwinek w szpiku kostnym i we krwi. Cechuje ją bardzo szybkie namnażanie się komórek nowotworowych. W konsekwencji prowadzi to do poważnych zaburzeń krzepnięcia krwi. Aby dać Carlowi szansę na wyjście z choroby, musiano go natychmiast poddać intensywnemu leczeniu onkologicznemu. Rodzice poinformowali go o wszystkim, niczego nie ukrywając. Carlo nawet się nie zdenerwował. Gdy został sam z mamą i tatą, szeroko się do nich uśmiechnął i powiedział: „Pan mnie obudził!”.
Pani Antonia do dziś pamięta promienny uśmiech, który im wtedy posłał. Carlo rozświetlił najciemniejszą godzinę ich życia. Tak jak zawsze zachowywał wewnętrzny spokój, tak i w tej trudnej, decydującej chwili go nie utracił. Emanowała z niego pogoda ducha. Wyglądał na opanowanego. Nie stracił nadziei – może dlatego, że była w nim głęboko zakorzeniona, nawet wtedy, gdy tak ciężko zachorował?
Już po kilku minutach przeniesiono Carla na oddział intensywnej terapii. Nie było chwili do stracenia. Podłączono go do tlenu. Było to dla niego bardzo niewygodne, bo ograniczało mu ruchy. Nie był w stanie prawidłowo odkrztuszać. Lekarze pozwolili rodzicom Carla pozostać przy synu tylko do pierwszej w nocy. Potem Carlo zdecydował, że chce zostać sam. Zanim jego mama wyszła, poprosił ją, aby odmówiła z nim różaniec. Choć ledwo mógł mówić, bardzo mu na tym zależało!
To była straszna noc dla rodziny Acutisów. Mama Carla i jego babcia Luana pozostały w klinice na wypadek, gdyby pojawiły się jakieś komplikacje. Antonia uprosiła męża, by przynajmniej on wrócił do domu i odpoczął. O świcie udała się na mszę do pobliskiego kościoła Barnabitów, aby znów prosić św. Aleksandra Sauliego o interwencję. Chciała też pomodlić się do Najświętszej Maryi Panny. Następnie wróciła do kliniki, gdzie lekarze pozwolili jej zobaczyć syna. Wciąż miał na twarzy maseczkę tlenową. Widać było, że cierpi. Powiedział mamie, że tej nocy bardzo źle spał.
Niedługo potem lekarze zdecydowali o przeniesieniu Carla do szpitala San Gerardo w Monzy, w którym działał specjalistyczny oddział leczenia białaczki. Rodzice towarzyszyli mu w karetce, a babcia pojechała za nimi samochodem. Po przybyciu do szpitala Carlo powiedział do swojej mamy: „Przygotuj się na to, że nie wyjdę stąd żywy”, jakby chciał ją uprzedzić, że czeka ich pożegnanie. Uspokoił ją jeszcze: „Nie martw się, poślę ci wiele znaków z nieba”. Już kiedyś musiał o takiej chwili myśleć. Powiedział wtedy: „Musimy spędzić nasze życie na przygotowaniu się do śmierci”. I wydaje się, że rzeczywiście był na nią wyjątkowo dobrze przygotowany.
„Od chwili narodzin nasz ziemski los jest przypieczętowany: wszyscy jesteśmy wezwani do wspinania się na Golgotę i niesienia naszego krzyża” – mawiał. Kierował się najwidoczniej słowami Jezusa, który zapowiedział: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16,24). Idąc za Jezusem, Carlo również musiał wspiąć się na Kalwarię.
Lekarze mieli nadzieję, że uda się go uratować. Natychmiast przeprowadzili zabieg mający na celu oddzielenie białych krwinek od czerwonych. Zabieg zakończył się sukcesem. Carlo został przewieziony na oddział hematologii dziecięcej, na jedenaste piętro, gdzie zarezerwowano dla niego pokój numer jedenaście. Pielęgniarki pomogły mu ułożyć się na nowym łóżku. Odwiedziła go również szpitalna nauczycielka i zapewniła go, że będzie mógł kontynuować naukę zarówno podczas hospitalizacji, jak i po jej zakończeniu.
Carlo poprosił o udzielenie mu sakramentu namaszczenia chorych. Napisał zresztą bardzo piękną medytację na ten temat. Pochodzi z niej taki fragment:
Kiedy życie zostaje osłabione przez chorobę lub gdy zapadł już ostateczny wyrok śmierci, trzeba zdecydować się na podporządkowanie woli Bożej. Jest to również doskonała okazja, aby zjednoczyć się głęboko z męką i śmiercią naszego Pana. Święty Paweł mówi, że wypełnił w sobie to, czego brakowało w męce Chrystusa – oznacza to, że mistyczne Ciało nieustannie wspina się na Kalwarię; jest poddawane uciskowi, prześladowaniom i walce, zależnie od okoliczności. Podobnie jak całe stworzenie, męka Chrystusa trwa nadal. I będzie trwać aż do końca tego świata. To zjednoczenie nie pozostaje bezowocne dla całego ludu Bożego, który czerpie z niego korzyść. W ten sposób wciąż płynie nurt cierpienia, ofiary i męczeństwa. Ten nurt łączy się z tym, który tworzą msze święte, odprawiane na świecie niemal nieustannie. „Jezus, moja komunia!” „Jezu, łączę się ze wszystkimi mszami świata”. Oto dwa bardzo owocne akty strzeliste. Bardzo dobre! Dlaczego nie czerpać z nich korzyści?
Pielęgniarki i lekarze byli zdumieni podejściem Carla do choroby. Ani razu się nie poskarżył, mimo że jego nogi i ramiona były już bardzo opuchnięte. Kiedy po badaniu tomograficznym przewieziono go z powrotem do jego pokoju, podjął ogromny wysiłek, aby samodzielnie przejść z wózka na łóżko. Nie chciał, by pomagały mu pielęgniarki. Uparcie starał się wejść na łóżko sam. Pielęgniarki i dyżurny lekarz ponownie założyli mu na twarz maseczkę tlenową. Jedna z sióstr wspomina: „Zapytałam go: »Jak się czujesz?«. Carlo odpowiedział: »Dobrze!«. Zaskoczona jego odpowiedzią zapytałam: »Dobrze?«, na co on odparł: »Są tacy, którzy mają się gorzej!«. Ta odpowiedź mnie poruszyła”. Rzeczywiście, lekarze i pielęgniarki mogli być zszokowani jego postawą – doskonale przecież wiedzieli, jak bolesny jest ten typ białaczki. Jego mama wspominała później, że Carlo wydawał się czerpać siłę gdzieś z zewnątrz. Uważa, że była to z pewnością siła będąca owocem jego codziennej relacji z Jezusem. Ci, którzy go spotykali w szpitalu, relacjonują, że mieli wrażenie, jakby patrzyli na człowieka obdarzonego nadludzką siłą, który nie okazywał cierpienia. Zachowywał się jak ktoś, kto ze spokojem i uśmiechem przechadza się w nawałnicy.
Nadszedł wieczór, a potem noc. Antonia i jej matka otrzymały pozwolenie, aby czuwać przy Carlu. On sam nie mógł zasnąć, ponieważ bardzo cierpiał. Mimo to poprosił dyżurujące pielęgniarki, aby nie hałasowały, żeby jego mama i babcia mogły odpocząć. Rozmawiając ze swoją mamą, wyznał, że chciałby zostać pochowany w Asyżu. Antonia, nieco już pogodzona z tym, co może się wydarzyć, zasugerowała mu, aby kiedy dotrze do nieba, poprosił Jezusa o dokonanie kolejnych cudów eucharystycznych.
Tuż przed zapadnięciem w śpiączkę Carlo powiedział do swojej mamy: „Trochę boli mnie głowa”. Cierpiał, ale pozostawał spokojny. Kilka chwil później uśmiechnął się, zamknął oczy i już ich nie otworzył. Wydawało się, jakby po prostu zasnął. Tak naprawdę jednak doszło wówczas w jego mózgu do krwotoku, który w ciągu kilku godzin doprowadził do śmierci. Mimo tej krytycznej sytuacji jego rodzice mieli nadzieję do samego końca. Byli przekonani, że Jezus dokona cudu i uzdrowi ich jedynego syna. Tak się jednak nie stało – Bóg miał dla niego inny plan.
Z medycznego punktu widzenia lekarze uznali Carla za zmarłego w momencie, gdy jego mózg przestał wykazywać jakąkolwiek aktywność. Była godzina siedemnasta czterdzieści pięć, 11 października 2006 roku. 11 października, a więc dzień śmierci św. Aleksandra Sauliego, jego świętego patrona na tamten rok.
Carlo odszedł tak szybko. Pan zabrał go, gdy miał zaledwie piętnaście lat, w pełni sił, promieniującego radością i młodzieńczym pięknem: „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione!” (Hi 1,21).
Źródło: Niedziela